Łuck w czasie Napoleona. Mnisi, bagna i zagadki

Łuck w czasie Napoleona. Mnisi, bagna i zagadki

Ewa Felińska z domu Wendorff - autorka powieści obyczajowych i wspomnień z zesłania, matka Zygmunta Szczęsnego – przyszłego arcybiskupa warszawskiego. W 1811 osiemnastoletnia Ewa Wendorff poślubiła Gerarda Felińskiego, właścicielu dóbr Wojutyn na Wołyniu, brata Alojzego Felińskiego.

W swoich wspomnieniach Felińska pisze unikalne świadectwa o Wołyniu we wczesnych latach XIX wieku. Jak dwieście lat temu widziała Łuck, dowiadujemy się z fragmentu jej wspomnień.

Сzytać w języku ukraińskim. Читати українською

 

Felińska w Łucku. Kolaż Natalki Kursyk

 

Mając w wyobrażenia, że jedziemy na Wołyń, co chwila obiecywałam sobie ujrzeć sławione ni­wy wołyńskie, z pięknemi lasami dębowemi, ale na przekorę dotąd nawijały się oczom same sosny, a nogi końskie grzęzły w piasku. O czarnoziemiu ani słychać; owszem zdawało się, że z Deraźnego zagłębiamy się coraz w dzikszem Polesiu; gęsty las sosnowy, błota, piasek, oto żywioły towarzy­szące nam w podróży; z wielką zatem przyjemnością po dwugodzinnej drodze, wyjeżdżając z la­su oko niespodzianie spoczęło na pięknym Cumaniu.

W istocie miejsce to wydało mi się wcale piękne, a co więcej przemówiło do mojej wyo­braźni. Ujrzałam przed sobą piękny staw, przez który rzucony most prowadził do jakichś mu­rowanych budowli w stylu niezwykłym. Te mury miały minę starożytnego zamczyska obwaro­wanego wodą. Z drugiej strony wody widno było na wzgórku kościół murowany, który uzupełniał całość obrazu.

Powiedziano mi, że to majętność Radziwiłłowska, należąca do ordynacyi ołyckiej.

Tu wyobraźnia poleciała naprzód śledząc za­mierzchłe dzieje miejsca o licu tak nie powszed­nieli), wywołując z przeszłości dzieje bohaterów, którzy tu stawili opór zapewnie sile najezdniczej sięgającej po własność i wolność. Byłam bardzo rozczarowana dowiedziawszy, że to tylko browar, czy gorzelnia, z przyniależytościami, rozsiadła się w miejscu lak inalowniczem, aby durzyć ludzi do­brodusznych, maskując swoją prozę, kształtami godnemi wyższego przeznaczenia.

Wyminąwszy Cumań, cechy Polesia wyraźnie niknąć zaczęły ustępując miejsca znamionóm innej natury. Grunt zrobił się czarniejszy i tward­szy; tu i ówdzie dębina zmieszawszy się z sosniną okryła lasy właściwą sobie zielonością, wreszcie socha poleska została przez pług zastąpioną, coraz więcej pola, coraz widoki obszerniejsze. Nie jest to jeszcze jak mi powiedziano Wołyń prawdziwy, ale ziemia zmieszanej natury, gdzie cechy Wo­łynia i Polesia mieszały się razem.

Tern półpolesiem zbliżaliśmy się ku Łuckowi, aż nakoniec ujrzeliśmy i Styr i wieże licznych kościołów zdobiących wówczas ten dawany gród Wołynia. W owej epoce było jeszcze w Łucku ośm kościołów katolickich, nie licząc cerkwi; te kościoły ze strzelającemi wgórę wieżami, ze sta­rym zamkiem nadawały temu miastu widok oka­zały. Z ciekawością zbliżałam się ku niemu, spo­dziewając się ujrzeć miasto rozległe i porządne, tymczasem, zaledwieśmy pominęli klasztor Bernardynów, gdzie wówczas była rezydencya Ks. bi­skupa Cieciszewskiego, w takie wjechaliśmy bło­to, z taką trudnością musieliśmy brnąć przez nie, że Łuck stracił dla mnie cały urok. Zamiast pięknego i okazałego miasta, wzrok mój ude­rzało same błoto tak głębokie, tak rozrobione, jakiego nie miałam wyobrażenia. Więcej godzi­ny musieliśmy, brnąć tą trudną przeprawą, nim dostaliśmy się w środek miasta i zajechali na kwaterę.

Wszystkie znaczniejsze miasta brukują kamie­niem, ale okolica Łucka nie posiadając kamienia na kilkanaście mil na około, musiała się obcho­dzić bez bruku, choć położenie nizkie między dwiema rzekami Styrem i Głuszeni, prze­rzynającym miasto, potrzebowało koniecznie sztu­cznej pomocy dla zabezpieczenia się przeciw błotu.

To błoto utrudzające wszystkie przeprawy przez znaczną część roku, dało zapewnie powód do wierszyków, które gmin chętnie powtarzał.

Ewa W Łucku,
Wse ne poludzku
Na około woda,
A w seredynie bida.

To błoto tak uciążliwe dla przyjezuych i mie­szkańców, trwało aż do gubernatorstwa p. Andrzejkowicza, który kazał drewnianym pomostem

po wykładać główne ulice. Zrazu len rozkaz wy­dał się przykrym dla mieszkańców, którzy mu­sieli len pomost robić własnym kosztem, ale po zrobieniu i mieszkańcy i przybywający byli radzi ulepszeniu.

 

 

Łuck w owej epoce był bardzo ludny. Ks. bi­skup Cieciszewski, jak wyżej powiedziałam, miał swoją rezydencję u Bernardynów. Był to pa­sterz bardzo szanowany i kochany od wszystkich. Sun cesarz Aleksander I. bardzo go poważał, a ile razy przez Łuck przejeżdżał, zawsze stawał u Ks. biskupa, który miał zaszczyt ugaszczać swe­go Monarchę przez cały czas pobytu w tern mieście. Nawet, kiedy cesarz wyniósł tego kapłana na dostojeństwo Metropolity, przez wzgląd na wiek podeszły uwolnił go od obowiązku jechania do Pe- terzburga, pozwalając na miejscu swojem wysłać zastępcę. Ksiądz Metropolita zatem mieszkał w Łucku aż do śmierci, a jego pobyt ześrodkowywał wiele interesów, i ściągał ludność rozmaitych stanów. Jedni przyjeżdżali dla spraw w konsystorzu, innych ściągała uprzejmość i gościnność Ks. Metropolity, który umiał je godzić z powagą przywiązaną do stanu i stanowiska.

Oprócz przyjezdnych i świeckich mieszkańców rozmaitego stanu, Łuck był na ówczas napełnio­ny duchowieństwem. Tyle klasztorów rozmaitej reguły liczyło księży podostatek. Prócz lego by­le seininaryum, a każdy klasztor miał swój no- wicyal, gdzie się przygotowywało dużo młodzie­ży na przyszłych kapłanów'. Dziś, po przeniesie­niu stolicy biskupiej i seininaryum do Żytomierza, po skasowaniu wszystkich prawie klasztorów, po zamknięciu nowicyatów, la część ludności całkiem odpadła od Lucka, i odciągnęła wszystkich inte­resantów, którzy mogli mieć z nią stosunki.

Nim zrobiono popas koni, Aloizy złożył tym. czasem uszanowanie ks. biskupowi Cieciszewskie- niii, my zaś z Teklą obskoczone błotem, nie mo­gąc wyjść dla obejrzenia kościołów, jak miałyśmy zamiar, musiałyśmy skracać chwile oczekiwania patrząc na ruch uliczny, lub leż targując drobia­zgi, klóremi żydki i Żydóweczki usłużni aż do natręctwa, zarzucili naszą kwaterę.

Doczekawszy się wreszcie Aloizego, puściliśmy się w dalszą podróż.

Zaraz za miastem, wyminąwszy nieco klasztor ks. Bazyljanów, wypadało nam Styr przeby­wać. Piękny, szeroki most przez Styr i łęgi rzu­cony, opierając się końcami o grunt wzniosły, nie tylko ułatwiał przeprawę, ale dla całego miasta służył za miejsce przechadzki, gdyż w mieście błoto użyć jej nie pozwalało. Jakoż znaleźliśmy ów most okryty ludnością. Zrazu mi się zdawało, ze kolumny wojska go okryły, szyk i jednakowość ubrania zakrawały na jakiś porządek wojskowy, wszakże podjeżdżając bliżej przekonałam się, że to zastępy kandydatów do stanu duchowne­go. Klasztory korzystając z pięknej pory wio­sennej, przewietrzały swoje nowicjaty. Młodzież więc, pilnując się właściwych sobie szyków, prze­chadzała się poważnym krokiem po moście, rzu­cając ukradkiem okiem na inne stany, które przy­prowadziła w to miejsce potrzeba, lub równie chęć przechadzki. Poważniejsi ludzie używali wypoczynku na ławeczkach, otaczących posąg S. Ja­na, który ustępując trochę w bok z mostu miał swoją kapliczkę strzegąc koryta Styru.

Most ten nazywał się mostem Kraśniskim dla tego, że prowadził na przedmieście zwane Kraśnem. Koniec przeciwległy miastu, dotykał wzgórza na którein zbudowany był duży gmach z moru. Był to gmach piątrowy z wielu pokojami, trochę o- puszezony, ale jeszcze mieszkalny. W dawniej­szych czasach, za innego rządu, były lam pomie­szczone niektóre juryzdykcye, później umieściła się fabryka sukienna, ale rok 1812 był dla tej znacznej budowli hasłem śmierci. W kijka miesięcy po przejeździe, który opisuję, ten most piękny, dla widoków strategicznich został spalony, a mury kraśniskie, (lak ów gmach nazywano) zrujuowane. Odtąd nikt icb nie poprawił, owszem, corok ulegały większemu zniszczeniu; nareszcie plac został zniwelowany, a materyał użyty do pobudo­wania wojennego lazaretu, który wzniósł się czę­ścią na gruzach tamtego, częścią wyżej.

Przebywszy Styr znaleźliśmy się doprawdy na Wołyniu. Wszystkie cechy Polesia znikły, i nie mogłam wątpić, że jesteśmy w kraju innej zupełnie natury. Ziemia tłusta czarna, jakiej dotąd nie widziałam po drodze, zajęła miejsce półpiasczy- stej, rozciągnionej po lewym brzegu Styru. Obszerne łany zasiane pszenicą uderzyły oko. Grunt piętrzy się we wzgórza, wioski częste, widoki odkryte, narzędzia rolnicze innego kształtu, dwory gęste. Widoki te lekko tylko uderzały moją wyobraźnię, gdyż ona całkiem była już w Wojutynie, któregośmy byli blizko; jakoż, po trzy godzinnej podróży stanęliśmy na miejscu.

 

Підпишіться на «Хроніки Любарта» у Facebook та Вконтакті.

Коментарі